a

Siedziałam wtedy w bibliotece, zdenerwowana wciąż zerkałam na ekran mojego telefonu. Żadnych wiadomości, a powinny być przynajmniej dwie jak nie więcej. Czas upływał coraz szybciej, a wraz z nim zbliżała się godzina, gdy mój wygodny transport do domu zamierzał odjechać. Nikt nie zwracał na mnie większej uwagi, otaczające książki i nowoczesny wystrój księgozbioru był zdecydowanie ciekawszy niż denerwująca się dziewczyna. Ze zdenerwowania i braku tlenu coraz trudniej było mi oddychać. Nie wiedziałam czy powinnam jeszcze poczekać czy pojechać do domu i zaszyć się w swoim pokoju, nie przejmując się niczym i nikim. Zdecydowałam się wyjść, jednak zanim to zrobiłam jeszcze raz sprawdziłam powiadomienia. Jedna niezbyt zadowalająca i brak tej drugiej, ważniejszej.
Nabrałam więcej powietrza w płuca dopiero po wyjściu z ogromnego budynku, wtedy ta druga wiadomość do mnie dotarła. Wystawił mnie. Znowu. Znajomy, w którym pokładałam ostatnie nadzieję na uratowanie i tak już tragicznego dnia, dobił mnie. Po prostu zapomniał. Przecież ludziom to się zdarza.
Z zażenowania zrobiłam rzecz, której później mogłabym żałować. Mogłabym. Napisałam do pierwszego nadawcy z propozycją, która została wręcz natychmiast zaakceptowana. Któżby się spodziewał! Zwyczajne spotkanie z osobą, którą znałam już całkiem długo i utrzymywaliśmy stały kontakt. Nie można było się spodziewać po tym niczego specjalnego, co zwaliłoby mnie z nóg.
Bliskie mi osoby o tym nie wiedziały, może dlatego, że jedna z nich nawet nie dbała o to, żeby się ze mną spotkać, była kompletnie zajęta. Z kolei te, których chociaż trochę interesowało moje życie, nie lubiły pana numer jeden. Możliwe, że był usposobieniem wszystkich niepożądanych cech. Dla nich. Sarkastyczny, z niedbającym o nic podejściem, ale z drugiej strony było w nim coś, co łamało te wszystkie cechy i sprawiało, że czułam się przy nim dobrze. Był po prostu wersją mojej duszy, której sumienie nigdy nie pozwalało zobaczyć światła dziennego.
Po czasie, a raczej w przeciągu tygodnia wszystko doprowadzało mnie do złości. Zwykłe drobnostki, uszczypliwości, nawet biedny staruszek na ulicy. Spośród osób, na których towarzystwie szczególnie mi zależało znalazła się tylko jedna, która poświęciła mi godzinę. Chociaż nie zaliczałabym tego do poświęcenia, nie słuchał mnie praktycznie. Myślami był cały czas z swoją wybranką, nie traktując moich słów poważnie. Reszta była zajęta dbaniem o swoje drugie połówki. Chcesz wyjść z kimś na rower? Do kina? Na spacer? Zapomnij. Nikt nie wyjdzie, bo wszyscy zajmują się miłościami i zapominają o bożym świecie.
W tym momencie rośnie frustracja, desperacja, cokolwiek. Potrzeba drugiej osoby, pomimo tego, że aktualnie żadna nie spełnia twoich podstawowych wymagań. Osoby, która będzie na każde twoje zawołanie. Dobra, może nie każde, ale będziesz mógł do niej zadzwonić i nie zawiedzie cię, będziesz miał poczucie, że jest ktoś, kto przejmuje się tym co czujesz, a gdy będziesz głodny to przyniesie ci kanapkę, nawet jeżeli był na drugim końcu miasta.
Mierz wysoko, takie motto staje się przez chwile zupełnie zapomniane, a w głowie kotłują się myśli, które chcą ujścia. Masz wtedy dwa wyjścia: złamać sobie rękę próbując wyżyć się na drzewie w lesie albo płakać jak małe dziecko. Ale właściwie dlaczego?
Po co to wszystko? To presja, zazdrość czy potrzeba? A może wszystko naraz. Jednak tej odpowiedzi wciąż nie znam. Może chcę zbyt wiele. Jednocześnie spotykanie, rozmawianie w szkole z panem numer trzy powodowało, że niewidzialna siła wierciła mi wiertarką dziurę w brzuchu. Na tyle dużą, żebym nie była w stanie szybciej zrobić czegoś w tym kierunku. Jak taki tchórz, bojący się własnego cienia. Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Jednak nie da się tego pokonać widząc coraz większy spadek jego zainteresowania twoją osobą. W tym momencie wszystkie twoje motylki w brzuchu zostają zabijane przez brutalną rzeczywistość.
Próbowałam zająć się czymś innym, zapomnieć przez chwilę o beznadziejnej sytuacji. Na próżno. Po powrocie ze szkoły do domu czekały mnie dwie rzeczy: nauka i frustracja. Mogłabym napisać do którejś z koleżanek, zadzwonić. Prawdopodobieństwo, że właśnie spędzała czas z kimś, kogo mi właśnie brakowało, było zbyt duże.  Chciałam zająć myśli czymś, co nie wiąże się z moim życiem. Sięgnęłam do książki, którą niedawno mama zostawiła na moim biurku. Zachęcająco szara okładka oślepiała tytułem: „Chemia uczuć – poradnik dla początkujących”. Czytając odrobinę przed snem, zdenerwowana rzuciłam książką na podłogę. Ta książka kpiła ze mnie i z tego jak właśnie się czułam. A myślałam, że przynajmniej z tą książką się zaprzyjaźnię na dłużej.
Gwoździem do mojej trumny był piątek. Sprawdzian z biologii? Nie. Tam wszystko jest w miarę logiczne. Chcemy mieć drugiego takiego samego kota to bierzemy i klonujemy, no i mamy. Teoretycznie.
Pod wejściem do szkoły czekał on. Pierwszy gwóźdź do mojej trumny, który sama sobie wbiłam. Mimo wszystko czułam się komfortowo, przyjemna otoczka sarkazmu i możliwość powiedzenia zupełnie wszystkiego pod pretekstem żartu sprawiała, że mój mózg pierwszy raz w tym tygodniu poszedł na spacer.
Niedbanie o to, co sądzą inni, kompletne nieprzejmowanie się drobnymi problemami. To było coś czego było mi potrzeba. Nawet nie wiem kiedy zaczęliśmy trzymać się za ręce. Można byłoby uznać to za zupełnie przyjacielski gest, gdybym nie była taka głupia. Mój mózg wreszcie musiał wrócić z przechadzki i dał upust desperacji, która później zaprocentowała.
Jednak, mimo że byłam świadoma tego, jak bardzo desperackie to było posunięcie, cieszyłam się z tego. Zadowalał mnie fakt jego samej obecności. Wreszcie mogłam zająć czymś myśli, napisać komuś urocze dobranoc przed snem czy nawet wylać na niego wszystkie myśli, które właśnie mnie gryzły. Mogłabym zrobić to do każdej bliskiej osoby, ale ta była na swój koślawy sposób bardziej bliska.
Następne siedem dni było przesiąknięte niepewnością, aczkolwiek było to wciąż oblane słodkimi uszczypliwościami i nie przeszkadzało mi to tak bardzo. Poczucie, że ktoś, gdzieś siedzi i myśli o tym, jak się czujesz czy nawet, co robisz jest dla mojej psychiki wodą, w której czuję, że żyję. Nie ważne dla mnie było to, że to mogło się za chwilę skończyć. Ważna była chwila. Carpe diem? Przecież to nie w moim stylu.
Sobota, mogłoby się wydawać, że piękny wschód słońca przyniesie równie cudowny zachód. Tak właśnie było. Leżeliśmy na plaży, wtulona w jego bok czułam zapach babeczki, którą wczoraj upiekłam, a jej resztki znajdowały się na jego ustach. Będąc wciąż w jednej pozycji czułam jak moja świadomość tłucze moje sumienie kijem baseballowym, a może odwrotnie – to właśnie ofiara operowała pałką? Czy to ważne? Pewnie tak. Pomimo to czułam, że to nie jest to. Pan numer trzy przebiegał mi bezlitośnie przez myśli, a w tym samym momencie siedziałam wtulona do numeru jeden.
Chociaż jak zastanowię się, dlaczego zaczęłam się z tym źle czuć, to nie mam pojęcia. Przecież nie mam uczuć, ewentualnie jak już to nie w tej sferze. Jeżeli to świadomość okaleczała sumienie, to śmiałabym twierdzić, że przez to jeszcze bardziej uschły we mnie emocje. Dobór słów tu nie będzie przypadkowy, bo to jednak uświadomienie sobie różnych spraw wpływa na to, jak czujemy się z nimi i jak na nie reagujemy. Byłam świadoma, że to nie jest to, że męczę siebie i go oszukuję. Nikt nie zasłużył na takie traktowanie. Jednak z drugiej strony to, jak odczuwamy niektóre sprawy, oddziałuje na to jak bardzo jesteśmy w stanie zakrzywić sobie to, co nas spotyka, żeby pasowało do naszego systemu wartości. Nawet jeżeli w normalnych warunkach nie dopuścilibyśmy tego do siebie.
Przeszliśmy później długą drogę, wraz z moją chwilową depresją i spadkiem cukru aż nad jezioro. Tam było zbyt wiele rzeczy, które dawały mi do zrozumienia, że jestem beznadziejna. Skaczące żaby, biegające dzieci, jego objęcia. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, sama, pod kocem. Myślałam tylko o tym, co mogłabym robić gdybym tu nie siedziała. Wszystko, bylebym przestała się męczyć. Chwilę przed pożegnaniem jeden drobny gest sprawił, że się rozpłynęłam. Sposób w jaki głaskał moją rękę sprawiał, że było jeszcze gorzej. Tak jakby ktoś ocierał o moją już głęboką ranę kawałkiem drewna, zostawiając bolesne drzazgi.
Wróciłam do domu, puściłam muzykę i biłam się sama ze sobą. Wchodząc do domu miałam tylko jedną myśl: muszę to zakończyć, bo będzie tylko gorzej. Następnego dnia to skończyłam, ku radości reszty moich znajomych, którzy w międzyczasie delikatnie zainteresowali się tym czy żyję.
Zrobiłam to chyba w najgorszy sposób jaki tylko mogłam. Przyjaciele nie znając go zbyt dobrze, wciąż się cieszyli. Nie rozumiałam tego. Niektórzy nawet nie przejawiali chęci, żeby go poznać. A, nie, wcześniej musieliby się zainteresować bardziej moim życiem.
Miałam nadzieję, że to przyniesie mi ulgę. Myślałam, że ta przygoda ulży mi presji, której pochodzenia nie miałam pojęcia. Chociaż, sama ją sobie narzuciłam, to nie chciałam się do tego przyznać.
Bardziej mylić się nie mogłam. Poczucie winy, że się kogoś bezmyślnie zraniło, bo nie było się świadomym, że traktuje to podobnie poważne jak ja, było dotknięciem główki gwoździa przez młotek sekundę przed jego wbiciem. Dobijały mnie te myśli. Czułam się nawet nie tyle co winna, a bezmyślna. Dręczyło mnie to jak on się poczuł, że nie okazałam mu nawet resztki szacunku albo szczerości. Z dnia na dzień coraz bardziej to sobie wyolbrzymiałam, tonąc w tym.
Gdy było ze mną już naprawdę źle, miałam ochotę zatopić się w biologii. Zasady tworzą DNA, DNA tworzy komórki, komórki tworzą człowieka. Więc o co trzeba dbać? O zasady! Jeżeli pomyśleć, że miliony komórek w naszych ciałach codziennie pracują w pocie czoła, by było nam dobrze, a mi wciąż jest tylko gorzej to coś jest zupełnie nie tak. Podobno nie wchodzi się do tej samej rzeki dwa razy, ale kto by dbał o zasady. Właśnie dlatego moja relacja z biologią z kolejnymi dniami coraz bardziej gasła.
Cała ta sytuacja mieszała mi bardzo w głowie, nie wiedziałam jak się nazywam. Uczucia nie miały zamiaru układać się w logiczną całość, mój mózg chciał uciec od tego daleko, bardzo daleko.
Byłam na tyle żałosna, że próbowałam to uratować, nie mam pojęcia co chciałam wtedy osiągnąć: zalepić ogromną ranę plastrem, klepiąc chłopaka po głowie, że chyba nie zrozumiał tego jak powinien czy zamknąć ją biurowymi zszywaczami – brutalnie, ale skutecznie.  Wyszło tak jak zwykle – nie wyszło. 

Komentarze

Popularne posty