o

Wpatrywałam się w szybę, na której zupełnie niewinnie odbijało się światło, pochodzące z lampki stojącej na moim biurku na drugim końcu pokoju. Był ranek, chociaż nic na to nie wskazywało. Było całkowicie ciemno i mrocznie, za kilka godzin słońce miało wstać i oświetlić świat, młode umysły zdolne do nauki. Nie miałam na to ochoty, ale nie miałam wyjścia. Wizja zbliżającego się egzaminu, który może zdecydować o tym jak będzie wyglądało moje życie, przyprawiała mnie o dreszcze.
Wygrzebałam się z ciepłego łóżka, prawie się poparzyłam, rozmazałam makijaż w trzech miejscach i byłam gotowa do wyjścia. Jedna osoba pocieszała mnie w tym wszystkim, chociaż była zmęczona bardziej niż siatki starszej pani w tramwaju.
Na dworze było chłodniej niż się spodziewałam, każde wyciągnięcie telefonu z kieszeni groziło odpadnięciem palca, ryzykowałam dużo. Moja ciekawość jednak nie dawała za wygraną, czekał jeszcze mnie dwudziestominutowy okres przetrwania na tym mrozie, czekając na osobę, na której widok czułam miłe ukłucie w żołądku. Tak się zastanawiam, czy warto było poświęcać zdrowie dla kolejnych dwudziestu minut na mrozie, tym razem nie samotnych. Tak mijały tygodnie, a miniaturowy rytuał powtarzał się raz częściej, raz rzadziej.

Wieczorami lądowałam z wielką książką, która była jedyną odwzajemnioną miłością, która mi towarzyszyła we wszystkich chwilach, gdy było gorzej i lepiej. Biorąc na klatę wszystkie łzy, które na nią poleciały, delikatnie odkształcając swoje kartki niczym blizny, zapamiętując wszystkie nasze wspomnienia. Leżała czekając na mnie wiernie, nigdzie nie uciekając. Zawalałam ją innymi książkami, a ona, dzielna, nigdy nie była o nie zazdrosna, wiedziała, że to ona prędzej czy później stanie się moim najlepszym przyjacielem do późnych godzin.
Wierciłam się z tęsknoty, wyczekiwałam wolnych dni, żeby tylko móc znów poczuć się wyjątkowo. Tonęłam w jego ramionach, nie licząc na nic więcej. A może właśnie chciałam, żeby było już tak zawsze? Powroty kończyły się zawsze tak samo, w domu czekała moja ulubiona, którą zostawiałam co rano, ale wracałam do niej wieczorem, jak wierny kochanek. Nie zajmowałam się nią, gdy telefon mnie wzywał i po drugiej stronie był on, nieuchwytne marzenie, które przez chwilę stało się prawdziwe. Sprawiało mi to ogromny ból, ona to wiedziała, widziała to każdego wieczoru. Otulała mnie swoim zapachem, upajając aż do zaśnięcia.
Na dworze zaczynało być coraz bardziej pochmurnie, ciemno i mokro. Zupełnie jak na moich policzkach. Ona wciąż pokazywała mi to co najważniejsze, odrywając mnie do tego, co sprawiało mi przykrość. Po dwóch miesiącach spędzonych z innymi, jej drobniejszymi krewnymi zastanawiałam się czy to ma sens, jednak każde spotkanie, telefon i wiadomości napawały mnie sztuczną nadzieją, a ja dałam się temu nabrać. Żyłam w sztucznym złudzeniu, otulona ciepłą kołderką słodkiej przyszłości, która nie zamierzała nadejść. Skąd mogłam wiedzieć, że tak będzie?
Nadszedł mój ulubiony miesiąc, jeszcze bardziej deszczowy i zimny niż wszystkie razem wzięte. Moja samotność i jej zarazem brak rozwalały mi wnętrzności. Moja ulubiona pora roku przyniosła otrzeźwienie umysłu i wtedy dopiero zauważyłam co tak naprawdę jest nie tak. Moja książka bardziej się mną przejmowała niż nikt inny, zaskakując mnie przy tym. Próbowałam mu uświadomić, że nie pasuje mi taki rozwój sytuacji, a on tylko obiecywał, że na tej wierzbie urosną wreszcie gruszki i jeszcze bardziej próbował utopić mnie w tym złudzeniu, sam nic nie robiąc. Niestety na próżno, moja książka zaopatrzyła mnie już wcześniej w koło ratunkowe.
W tym miesiącu była też rocznica kupna mojej kochanej książeczki, a on dobrze wiedząc jakie jest to dla mnie ważne, myślał, że wyhodowanie gruszek dla samego siebie ucieszy mnie. Nic z tego. Udusił się gruszką. A ja dopiero wtedy wyleczyłam się ze złudzenia i zaczęłam czekać, aż ktoś przyniesie mi jabłko. 

Komentarze

Popularne posty